W obliczu upalnego weekendu w mieście człowiek zaczyna się rozglądać za miejscem w którym mógłby zaznać wody, cienia i spokoju. Oczywiście – kuszą nowojorskie plaże na które można dojechać metrem, ale kusi też trochę dalsza przygoda. Wygrywa zaproszenie do Darien – miasteczka w stanie Connecticut, zaledwie 50 minut jazdy pociągiem z dworca Grand Central na Manhattanie.
A więc – co można robić w Darien? W zasadzie nic. Stacja kolejowa – tak jak w reszcie Ameryki – składa się z peronu, automatu do sprzedawania biletów i niezbyt dużego parkingu. Downtown – niczym nie zwraca na siebie uwagi: kilka sklepów i pustawe, przynajmniej w weekend, ulice. Plaże – dla osób z zewnątrz praktycznie niedostępne – jest ich tutaj kilka, ale wstęp na nie mają w zasadzie wyłącznie mieszkańcy.
Ale to tylko pozory. Darien bowiem otwiera swoje podwoje przed mieszkańcami lub tymi, których mieszkańcy zapraszają. Darien, CT jest bowiem jednym z najbardziej zasobnych miasteczek w całych Stanach Zjednoczonych. Położony między dwoma większymi miastami: Stamford i Norwalk i jest w zasadzie sypialnią dla ludzi najczęściej pracujących w Nowym Jorku. Ze średnią ceną nieruchomości wynoszącą ok. 1 miliona dolarów jest jednym z najdroższych do mieszkania miejsc w USA. I najlepszym – tak przynajmniej Darien oceniła w 2005 roku stacja CNN. Podatki są też tutaj wyższe niż w reszcie stanu. Ludzi przyciąga tutaj – przede wszystkim woda. – Jeśli chcesz mieszkać w Darien – mówi nasz znajomy – tak naprawdę musisz mieć swój jacht lub łódź. Inaczej to nie ma sensu: tak dużo zapłacić za dom i tak wysokie płacić podatki. Owszem – jest tu trochę bardzo dobrych szkół, ale tak naprawdę w Darien liczy się pływanie.
Jest tu jeden z najlepszych na świecie klubów żeglarskich: Noroton Yaht Club. Założony w 1928 roku, schowany gdzieś na terenie prywatnego osiedla – wygląda bardzo niepozornie: malutka plaża oraz bar z przekąskami. Nie ma basenu, nie ma nawet restauracji. Ale to dlatego jest właśnie „najlepszy” – bo należą do niego tylko zapaleńcy pływania. Młodzież – najwyraźniej lubi śmigać na Laserach (zaprojektowanych zresztą przez członka tutejszego klubu), dla chętnych są też coniedzielne regaty.
Dla reszty – po prostu żeglowanie lub ściganie się z wiatrem potężną łodzią w zatoce Long Island Sound. W sobotę jest piękny wiatr – więc żeglujemy po okolicy a wieczorem jedziemy do Norwalk – by skosztować owoców morza. W niedzielę wypływamy znowu, ale wiatru praktycznie nie ma, więc trzeba użyć silnika: to dobrze, bo uczę się sterować żaglówką: na początku jest z tym sporo stresu, bo łódź jest kilkunastometrowa a ruch w Zatoce – spory. Na wszelki wypadek dowiaduję się, kto ma pierwszeństwo „przejazdu”, upewniam się, że inni, wbrew pozorom, doskonale wiedzą, co robią i po kilkunastu minutach – już przywykam. Do tego stopnia, że prawie sam wpływam do Ziegler’s Cove – zacisznego miejsca, w którym „parkują” sobie przeogromne jachty. Na odpoczynek, na relaks, na popływanie w „bardzo odświeżającej” wodzie.
marek R
mia:ny – Nowy York dla turystów